Cyfrowy nomadyzm – o czym rzadziej się mówi (a powinno!)

Powered by

Digital nomadism to nie tylko wolność, niezależność i rajskie plaże. Praca zdalna w podróży nie zawsze jest zaś panaceum na rutynę, wypalenie zawodowe i szarzyznę życia. O ciemniejszej stronie cyfrowego nomadyzmu pisze Ola Synowiec, która od dziesięciu lat jest location independent.

Na Instagramie jest obecnie prawie 4 miliony postów z hashtagiem #digitalnomad. Widzę na nich zdjęcia uśmiechniętych ludzi w podróży, o dziwo rzadko nawet z komputerem. Laptop jest za to zawsze obecny na pierwszej stronie wyszukań tej frazy w Grafice Google’a. Te pierwsze wyniki wyglądają podobnie: osoba z komputerem w hamaku, na tarasie, na plaży albo na huśtawce. Pozycja najczęściej leżąca albo półleżąca (parę osób nawet stoi!). W tle: morze lub góry. Jedenastym wyszukaniem jest mężczyzna w koszuli pracujący… z dmuchanego koła unoszącego się na morzu! Jeszcze dalej dziewczyna, która siedzi z komputerem na środku brukowanej uliczki. Ktoś udaje, że pracuje, trzymając otwarty komputer stojąc na morskim klifie o zachodzie słońca. Ktoś inny – na szczycie góry. Jeszcze ktoś – z basenu.

Owszem, zdarzyło mi się faktycznie otworzyć laptopa w takich okolicznościach. Zawsze jednak tylko na chwilę – by na szybko wysłać mejla z załącznikiem, zrobić małą poprawkę w tekście, zgrać pliki do druku na pendrive’a. Ale nikt o zdrowych zmysłach nie pracowałby na plaży (piasek nie jest przyjacielem laptopów), w pełnym słońcu (powodzenia z zobaczeniem czegoś na ekranie, no i w ogóle z pracą na słońcu), leżąc na brzuchu (to jakaś nowa pozycja w jodze?). Nie mówię już o pracy w basenie albo z dmuchanego koła. Czy też ze szczytu góry lub klifu o zachodzie słońca (na pewno jest tam świetne Wi-Fi).

Ale i ja popełniałam ten grzech. Kiedy w 2015 roku pisałam mój pierwszy artykuł o zjawisku cyfrowego nomadyzmu, zdjęcie otwierające artykuł było dokładnie takie. Ja leżąca na brzuchu (!) w pełnym słońcu (!) na (niewygodnej) ławce, zaraz przy plaży, z widokiem na morze. Pozostali bohaterowie artykułu napisali nawet do mnie, że w żaden sposób nie identyfikują się z tym zdjęciem i że nie ma ono nic wspólnego ze stylem pracy cyfrowego nomady. To była najprawdziwsza prawda.

Dla równowagi we wszechświecie powinnam wrzucić teraz do netu przynajmniej ze sto zdjęć pokazujących, jak naprawdę pracuję. Tak, by – wpisując frazę „digital nomad” w Google – wyskoczyły takie obrazki jak: ja w przepoconej piżamie w pokoju hotelowym bez okna i z zepsutą klimatyzacją; ja ze smutkiem odmawiająca ekipie poznanej w hostelu wspólnego trekkingu na wulkan, bo muszę być w zasięgu internetu; ja w stresie i w pośpiechu jadąca zapchanym autobusem do najbliższej dużej miejscowości, bo na całym wybrzeżu wywaliło internet; ja otoczona grupką dopiero co poznanych śmiejących się ludzi, ale samotna jak nigdy wcześniej.

Oczywiście, minęły kolejne lata, ja od dziesięciu pracuję zdalnie i za żadne skarby nie wróciłabym już teraz do pracy w biurze. Życie cyfrowego nomady wiele mi dało, wiele nauczyło. Ma niewątpliwie dużo plusów, ale ma też minusy. A o tych drugich stanowczo za rzadko się mówi.

Cyfrowy nomadyzm to nie rurki z kremem

Jestem dzieckiem swoich czasów. Religią mojego pokolenia jest podróż, a jej świętymi wersami takie frazesy jak to, że „świat jest książką, a kto nie podróżuje, czyta tylko jedną stronę” (podobno to św. Augustyn). Czy też: „Podróżowanie to jedyna rzecz, którą kupujesz i sprawia, że stajesz się bogatszy” (anonim). Albo: „Inwestycja w podróże to inwestycja w siebie” (Matthew Karsten). To wyświechtana, ale na pewno prawda. Tyle że w ostatnich latach traktowana z taką nabożnością, że podróżowanie pojmowane jest coraz częściej jako panaceum na wszelkie życiowe problemy. Nie jesteśmy szczęśliwi, czujemy się wypaleni zawodowo, wystarczy – jak bohaterki hollywoodzkich filmów – wyjechać do Włoch, do Indii lub na Bali. Albo spakować wielki plecak i ruszyć na górski szlak. Albo trzasnąć drzwiami biura i zacząć właśnie żywot cyfrowego nomady.

Oczywiście, podróż może być uzdrawiająca, a praca z podróży kształcąca. Pozwala nabrać dystansu i pomóc zobaczyć, co jest dla nas w życiu ważne. Zmiana otoczenia rzuca zupełnie nowe światło na nasze życie, a radzenie sobie w nowych sytuacjach sprawia, że odkrywamy w sobie siłę, poznajemy się na nowo i zdajemy sobie sprawę z własnej wartości. Nowe znajomości, rozwiązania podglądane w innych krajach mogą być przydatne także w pracy. Uczenie się nowych rzeczy: nabywanie wiedzy o odwiedzanych krajach i zdobywanie nowych umiejętności – czy to językowych, czy nawet niezwiązanych z pracą, jak na przykład lekcje surfingu czy kurs nurkowania – pozytywnie wpłynie z pewnością również na sferę zawodową. Uczymy się też sami zarządzać swoją pracą oraz decydować o work-life balance. Nie mówiąc już o takich prozaicznych rzeczach jak niższe koszty życia w odwiedzanych krajach, czy też słońce – o tak, słońce w żaden sposób nie jest przereklamowane!

Pamiętajmy jednak, że praca zdalna nie rozwiąże za nas naszych problemów. Problemy i demony pojadą z nami nawet na drugi kraniec świata. Życie cyfrowego nomady może dołożyć nam za to dodatkowych zmartwień i być dużo trudniejsze niż wydawało się przed wyjazdem. Towarzyszy nam ciągła niepewność: Czy w hotelu/apartamencie Wi-Fi będzie odpowiednio szybkie, stabilne? Czy samolot się nie spóźni i zdążymy do pracy? Czy nie będzie problemów z dostawą prądu? Takie pytania i związany z nimi nieustanny stres towarzyszą mi każdego dnia. Problemy z połączeniem internetowym wpędzają też w ciągłe poczucie winy – że zawalam terminy, że nie można na mnie polegać. Do tego, jako że pracuję jako freelancerka, dochodzi wieczna niepewność, czy liczba zleceń wystarczy, by móc dalej żyć, jak żyję. By oszczędzać na poduszkę finansową, często odmawiam sobie wielu rzeczy lub pracuję w gorszych warunkach. Szczególnie, że na miejscu okazuje się często, że praca w krajach, które miały być tańsze niż Polska, tak naprawdę wychodzi mnie drożej. Wynajem krótkookresowy jest droższy niż ten na dłużej. Ja też nie mam siły za każdym razem wyposażać kuchni w niezbędne do gotowania narzędzia czy przyprawy, więc po prostu jadam na mieście (nie zawsze zresztą tak zdrowo, jakbym chciała).

W podróży spada również produktywność. Niedawno The Economist przytoczył badanie przeprowadzone przez azjatycką firmę wśród zatrudnionych w niej osób. Wynikało z niego, że pracownicy zdalni pracowali 30% czasu dłużej, a ich efektywność i tak spadła o 20%. Wcześniej dbanie o produktywność było większym zmartwieniem pracodawcy, przy pracy zdalnej pracownik musi zadbać o nią sam. Cyfrowi nomadzi potrzebują o wiele więcej samodyscypliny, by wykonywać swoje obowiązki. Mimo że decydują się na taki tryb życia w trosce o work-life balance, dbanie o nie w podróży okazuje się trudniejsze niż wcześniej. A rutyna, przed którą staraliśmy się uciec, okazuje się w pracy cyfrowego nomady bardzo ważna – w niepewności i rozchwianiu w podróży potrzebne są pewne rytuały. W trosce o komfort pracy i zdrowie psychiczne.

Zdrowie psychiczne cyfrowego nomady

O ile wyrwanie się z rutyny i odrobina spontaniczności może być uzdrawiająca, to jej brak sprawia, że czujemy, iż tracimy kontrolę. Coraz mniej zależy od nas, a zostawione jest przypadkowi. W szalonym rytmie pracy i podróży często też zaniedbujemy ćwiczenia fizyczne, zdrowe odżywianie, kontakt z lekarzem, hobby czy sen. W momencie, kiedy w jednym dniu chcemy zmieścić pracę, zwiedzanie i inne aktywności, a także przemieszczanie się – to właśnie dbanie się o siebie jest na pierwszym miejscu do odstrzału. To chyba jest problem początkujących nomadów: że w jeden dzień chcemy upchnąć jak najwięcej, że mamy zbyt napięte grafiki, że poruszamy się między poszczególnymi miastami za szybko. Taki zawrotny rytm może powodować też podróżnicze wypalenie i sprawić, że poczujemy się oderwani od miejsca, w którym jesteśmy. Częste zmiany miejsca pobytu powodują poczucie obcości i nieustanne badanie gruntu na nowo, z czym wiążę się ciągła niepewność. Ciągle zmieniamy też miejsca noclegu, organizujemy na nowo miejsce pracy, nigdzie nie czujemy się jak u siebie. Dlatego, na fali popularności wszelkiego rodzaju ruchów slow, cyfrowi nomadzi coraz bardziej cenią sobie tzw. slowmadism, czyli postawienie na zwolnienie tempa podróży i zostawanie w jednym miejscu na dłużej. By mieć czas, żeby poczuć się tam trochę jak w domu, mieć ulubione stoisko z mango na targu, zawiązać przyjaźnie.

Życie cyfrowego nomady to też nowe znajomości i ciągłe pożegnania. Pamiętam, że moje wieczory przez pierwsze miesiące w Meksyku to były ciągłe despedidas – imprezy pożegnalne. Nowi znajomi po tygodniu czy dwóch w danym miejscu jechali dalej, w przeciwnym kierunku niż ja. Znajomości w podróży zawiera się szybko, często bywają one intensywne i bardzo otwarte, ale bardzo szybko się kończą. Bariera językowa czy krótki okres spędzony w danym miejscu nie pomaga też w zawieraniu przyjaźni z lokalsami. O przyjaźnie z kraju też coraz trudniej dbać na odległość. W rezultacie, mimo że poznajemy dużo ciekawych i inspirujących ludzi – przez internet, w kawiarniach, miejscach coworkingowych czy colivingowych łatwo poznać innych cyfrowych nomadów – w takiej podróży i tak na dłuższą metę zostajemy sami. Bez sieci relacji, którą uznawaliśmy za pewnik w domu. Sieci, która dawała nam wsparcie.

Wieczny stres, niepewność, oderwanie, brak kontroli i samotność na pewno nie pomagają zdrowiu psychicznemu. O ile o problemach psychicznych związanych ze stresem czy wypaleniem przy pracy w korporacji mówi się dzisiaj dużo, to nieporównywalnie mniej słychać o nich w kontekście cyfrowych nomadów. Bo może nie wypada mówić? Bo jak może coś być ze mną nie tak, skoro leżę na plaży pod palmą i spełniam marzenie o podróży? Na pewno jest w tej kwestii jeszcze dużo niezrozumienia społecznego – co pokazało kilka lat temu chociażby wyśmiewanie się w internecie z Marii Peszek, która zdradziła, że cierpiała na depresję podczas pobytu w Tajlandii (na Facebooku powstała nawet prześmiewcza strona “Cierpię jak Maria Peszek w Bangkoku”). To niewątpliwie temat, o którym wciąż za mało się mówi.

A może cyfrowy nomadyzm nie zbawi świata?

No ale cyfrowy nomadyzm nie jest przecież tylko dla nas i o nas. Wyniki Google’a na frazę digital nomad mają jeszcze jedną cechę wspólną – ludzie na zdjęciach są w większości biali. Wnosząc po ubraniu zaś – przebywają w cieplejszych miejscach globu, czytaj: na południu, czytaj: na tzw. globalnym Południu, czyli w biedniejszych krajach. Przecież wiele osób wybiera tańsze, a więc tym samym biedniejsze miejsca na świecie. Miejsca poszkodowane zazwyczaj przez kolonialną historię i obecny światowy układ sił w ekonomii. A teraz także po trosze przez cyfrowych nomadów. Owszem, układ, że cyfrowi nomadzi wydają w tych miejscach pieniądze zarobione w firmach z innych krajów, może wydawać się dla niektórych fair enough. Warto jednak pamiętać, że nie płacą jednak oni w tych krajach podatków, mimo że spędzają tam kupę czasu. Windują też ceny wynajmu nieruchomości, czyniąc je nieosiągalnymi dla miejscowych. Protesty w tej sprawie, czasem adresowane właśnie imiennie do cyfrowych nomadów, mają już miejsce w niektórych z tych miejsc. W miejscowości, w której mieszkałam w Meksyku – San Cristóbal de las Casas, mieszkańcy stworzyli petycję do władz, by ograniczyć obcokrajowcom dostęp do rynku wynajmu.

Oprócz gentryfikacji z cyfrowymi nomadami przychodzi także globalizacja. Pracownicy zdalni, w odróżnieniu może od krótkotrwałych podróżników, tęsknią w końcu za poziomem i stylem życia z domu. Ich potrzeba dbania o zdrowie fizyczne i psychiczne w końcu sprawia, że pod ich potrzeby i tym samym jakby pod ich dyktat na Bali zamiast tradycyjnego babi guling, czyli pieczonej świni, serwuje się teraz burgery z buraka czy acai bowl, a w indyjskim hubie dla cyfrowych nomadów zajęcia jogi prowadzi biała instruktorka z Kalifornii. Oczywiście, można się spierać, czy mamy prawo krytykować globalizację i czy nie będzie paternalizmem odmawianie prawa do niej innym krajom, ale jest to zmiana, która niewątpliwie następuje wraz z coraz większą liczbą cyfrowych nomadów. Dłuższy pobyt w danym miejscu sprawia, że przestają czuć się oni jak turyści, a zaczynają czuć się jak w domu. Skoro to zaś dom, to mogą dyktować warunki. A że wychodzą z pozycji siły, pieniądza i przywileju, pojawiają się już głosy nazywające cyfrowy nomadyzm „kolonializmem 2.0”.

Szacuje się, że do 2035 roku miliard osób na świecie będzie pracowało zdalnie. Cyfrowy nomadyzm wiąże się zatem z kolejnym zagrożeniem – ekologicznym. Nie jest już tajemnicą, że podróżując zostawiamy ogromny ślad węglowy, szczególnie przemieszczając się samolotem. Oczywiście, za większość gazów cieplarnianych i innych zanieczyszczeń odpowiada przemysł, ale tak duża liczba przemieszczających się po świecie osób na pewno też nie wyjdzie mu na dobre.

Więcej z tej kategorii