Długa droga do raju. Wywiad z Katarzyną Zygnerską

Powered by

Kiedy się łączymy, moja rozmówczyni leży w hamaku w Tajlandii, i to jeszcze pod palmami, nad samiutkim morzem. Droga Katarzyny Zygnerskiej do tego hamaka i do wymarzonego życia cyfrowej nomadki była jednak długa i trudna, a ten rajski obrazek ma też swoje słabsze strony.

Do tej rozmowy doprowadził nas Twój komentarz na temat mojego artykułu o ciemniejszych stronach cyfrowego nomadyzmu. Linkując go, na swoim Instagramie napisałaś, czego nie widać na idealnych zdjęciach z laptopem przy plaży. To powiedz mi, czego nie widzimy teraz? Co kryje się za tym sielskim hamakiem, morzem i palmami? Gdzie teraz jesteś?

Jestem na jednej z wysp Tajlandii, na Koh Phangan. Na polskiej grupie o Tajlandii poznałam dziewczynę z Polski, również przebywającą tu od niedawna cyfrową nomadkę. Razem wynajęłyśmy super tani bungalow przy plaży z dwoma łóżkami – kosztuje nas raptem 36 złotych za noc. Dotarłyśmy tu jednak później niż planowałyśmy, bo ostatni fragment jezdni był tak stromy i zniszczony, że musiałyśmy iść pół godziny pieszo. A na miejscu na dodatek dowiedziałyśmy się, że… prąd włączają dopiero o 18.00.

Plaża na Koh Phangan

Jak to? To w jakich godzinach macie prąd? Jak sobie z tym radzicie?

Prąd jest teoretycznie od 18.00 do 6.00 rano, ale na szczęście działa Wi-Fi, bo zasięgu tutaj nie ma. Ładujemy baterie w laptopach w nocy, mamy powerbanki, albo pracujemy po prostu po 18.00. Najgorzej było tego pierwszego dnia, kiedy informacja o braku prądu zupełnie nas zaskoczyła.  Obydwie miałyśmy ważne calle, a baterie w naszych komputerach były na wykończeniu. Moje spotkanie miało być raczej krótkie, poza tym uczciwie uprzedziłam i powiedziałam: „Panowie, musimy to załatwić szybko, bo mam 30 procent baterii, a nie mam gdzie naładować komputera”, ale moją nową znajomą to trochę zestresowało.

Widziałam na Twoim Instagramie, że wcześniejszy nocleg też nie był idealny.

Trafiłam na typowy party hostel. Od siedemnastej muzyka dudniła tak głośno, że słychać ją było na pół wsi. Nie dało się nawet porozmawiać. Od 20.00 do 3.00 grał DJ, co z tego, że praktycznie nikt się przy tym nie bawił, no może poza kilkoma pijanymi w sztok Anglikami. Zazwyczaj dobrze znoszę takie warunki, w końcu latami jeździłam na Woodstock, ale w tym hostelu nie było ani jednego miejsca, gdzie byłoby względnie cicho, gdzie dałoby się popracować. No i Wi-Fi, wbrew zapowiedziom, było słabiutkie. Jeszcze przed przyjazdem do Tajlandii umówiłam się z właścicielem, że zostanę tam miesiąc, na wolontariat, żeby poznać więcej ludzi. Ale szybko stamtąd uciekłam. Ten początek podróży chciałam mieć spokojny i pierwszy miesiąc zostać w jednym miejscu, ale w rezultacie już cztery razy zmieniałam miejsce zamieszkania.

Tajlandia jest chyba dość popularnym miejscem wśród cyfrowych nomadów?

Tak, a szczególnie Koh Phangan. Czytałam dużo o tej wyspie właśnie w kontekście digital nomadismu, dlatego też na rozruch wybrałam właśnie to miejsce. Oprócz tego wyspa słynie z full moon parties. Na plaży jest dziesięć scen, drinki sprzedaje się w wiaderkach, a atmosfera przed imprezą tak nabuzowana jak przed sylwestrem. Wtedy też ceny strzelają w górę – łóżko w obskurnym hostelu kosztuje nawet 100 złotych, podczas gdy w innych częściach wyspy albo w innym okresie to koszt jakichś 15 złotych.

Myślisz, że jedno wynika z drugiego? Że to full moon parties rozsławiły wyspę wśród cyfrowych nomadów?

Możliwe. To z pewnością wyspa ludzi młodych, na promie na sąsiednią Koh Samui widziałam już dużo starsze towarzystwo. Część osób tutaj to turyści, którzy przyjeżdżają na kilka dni, ale cyfrowi nomadzi są też bardzo widoczną grupą. Myślałam o tym miejscu w kontekście Twojego artykułu, gdzie piszesz, że digital nomadism bywa nazywany kolonializmem 2.0. Północnozachodnia część Koh Phangan to praktycznie sami młodzi biali Europejczycy, którzy bez wątpienia zmieniają pod siebie krajobraz wyspy. Są tu coworkingi, zajęcia jogi, medytacja, włoskie restauracje, imprezy w dżungli – pełen wachlarz rozrywek stworzonych właśnie pod cyfrowych nomadów. A w knajpach obowiązkowo łosoś i awokado, bo Europejczycy je uwielbiają. Co z tego, że są tu przywożone z drugiego końca świata.

Skąd jeszcze pracowałaś?

Dużo czasu spędziłam na Teneryfie, to takie moje miejsce na ziemi. Kolejne, bardzo popularne wśród cyfrowych nomadów. To chyba pandemia ustanowiła Wyspy Kanaryjskie taką europejską stolicą cyfrowego nomadyzmu. To był ciepły kierunek, ale wciąż w Europie, co w kontekście pandemicznej niepewności i ciągłych zmian obostrzeń czyniło z nich względnie bezpieczne miejsce. Kiedy pojechałam tam pierwszy raz na jesieni 2020 roku turystów tam praktycznie nie było, za to mnóstwo digital nomadów. Teraz lato to czas wczasowiczów, cyfrowi nomadzi opanowują Teneryfę zimą. Przyjaciel, który otworzył coworking, latem ma pustki, zimą jego interes pęka w szwach. Ale się nie dziwię, Teneryfa ma wiele do zaoferowania: nurkowanie, surfing, kitesurfing, jachty, hiking, jogę, imprezy.

Poza tym pracowałam z Sardynii, Sycylii i wielu innych miejsc w Europie. Przerobiłam dacię duster na mini campera: kupiłam baterię, panel słoneczny, zrobiłam wkładkę z materacem. Zabrałam koleżankę i przejechałyśmy razem całą Europę do Hiszpanii, cały czas pracując zdalnie, czasem pośrodku niczego, byleby złapać zasięg. Razem kupiłyśmy też w Meksyku motocykl i przez4 miesiące jeździłyśmy po tym kraju. To z nią pojechałam w pierwszą podróż jako cyfrowa nomadka, z nią też wpadłyśmy na pomysł, żeby połączyć pracę z podróżą.

Projekt “Kamper bieda” i przenośne ładowanie – gdzieś w Szwajcarii

No właśnie, jak to się u Ciebie zaczęło? Czy Twoja praca pozwalała na takie życie?

Zupełnie nie. Od ośmiu lat prowadziłam sklep stacjonarny w Poznaniu, 70 metrów kwadratowych z materiałami do wyrobu biżuterii. Ale po tym czasie brakowało mi podróży, przestały mi wystarczać weekendowe city-breaki w Europie. Wtedy z koleżanką pomyślałyśmy o digital nomadismie. Agata zaczęła uczyć się programowania, ja szukałam pomysłu na siebie. Postawiłam na social media, zainwestowałam w kursy, szkolenia. Wtedy też rozstałam się z chłopakiem i zdecydowałam postawić wszystko na jedną kartę. Wyprowadziłam się do Warszawy, pomyślałam, że tam o pracę będzie łatwiej. Nikt jednak nie chciał mnie zatrudnić bez doświadczenia, i to jeszcze z moimi 29 latami na karku. Pomógł wolontariat w WOŚP-ie, ale wypłata w pierwszej pracy była śmiesznie niska. Zarabiałam 2000 złotych, za pokój płaciłam 1100. To był dla mnie diametralny spadek stopy życiowej, ale zacisnęłam zęby i stwierdziłam, że trudno – wracam do studenckiego trybu życia. Kolejne stanowisko było już lepiej płatne, a jeszcze następne już wymarzone – pracę mogłam wykonywać bowiem zdalnie.

Wtedy zaczęła się twoja niekończąca podróż?

Też myślałam, że właśnie spełniłam marzenie. Że osiągnęłam to, do czego tak długo i z takim trudem dążyłam. Agata kupowała bilet do Ameryki Południowej, ale ja spanikowałam. Sama praca była trudna, po angielsku, a mnie na dodatek z trudem przychodziła mi praca nie z biura. Usiadłam, zastanowiłam się i stwierdziłam, że nie dam przecież rady. Nie jestem w stanie skupić się w domu, a co dopiero w podróży, gdzie będę stale przemieszczać się z miejsca na miejsce, gdzie jest tak dużo rozpraszaczy.

Decyzja o wyjeździe zajęła mi kolejny rok, kiedy już oswoiłam się z pracą zdalną. Pojechałam z Agatą na Sri Lankę, ale tylko na niecałe dwa miesiące, na próbę, na rozpoznanie terenu, żeby zobaczyć, jak się w tym odnajdę i czy praca z innej strefy czasowej jest w ogóle dla mnie wykonalna. Wynajmowałam jeszcze wtedy mieszkanie w Warszawie, więc płaciłam podwójny czynsz, a nie zarabiałam wtedy jeszcze jakoś super dobrze, byłam wciąż na stanowisku juniorskim. Ale wszystko się udało, a ja byłam tak sfokusowana na digital nomadism, że po powrocie ogłosiłam szefostwu, że kolejnej zimy wyjeżdżam na pół roku i że jeśli im taki układ nie pasuje, to możemy zerwać współpracę. Stwierdzili, że skoro dałam radę przez te dwa miesiące, to mogę pracować, skąd chcę. We wrześniu 2020 roku wymówiłam mieszkanie, spakowałam kartony, wywiozłam wszystko do rodziców. Od tamtej pory nie wróciłam do stacjonarnego życia.

Wciąż pracujesz w tej samej firmie?

Nie, od prawie dwóch lat jestem już freelancerką. Zajmuję się digital marketingiem, obsługuję małe firmy, którym pomagam istnieć w sieci, ogarniam kontent na social media, robię reklamy, pomagam zarządzać stronami internetowymi, czasem robię grafiki lub zlecam je osobom, z którymi współpracuję. Obsługuję w tej chwili m.in. dewelopera budowlanego, restaurację z Poznania, wedding plannerkę, adwokatkę.

Czy tak sobie wcześniej wyobrażałaś życie cyfrowej nomadki?

Ku mojemu zaskoczeniu, nie mam problemów ze skupieniem uwagi, których tak się obawiałam. Nawet lepiej pracuje mi się z podróży niż z domu. Zaraz przed wylotem do Tajlandii spędziłam miesiąc w Polsce, myślałam, że nadrobię pracę, ale zrobiłam naprawdę mało w stosunku do czasu spędzonego przed komputerem. Wiedziałam, że mam czas, więc praca mi się rozwlekała. W podróży jestem świadoma tego, że im szybciej skończę pracę, tym będę miała czas na kąpiel w morzu czy wspólne wyjście z nowymi znajomymi. Takie pozytywne motywatory świetnie wpływają na moją produktywność.

A jakie są najsłabsze strony takiego trybu życia?

Największym problemem freelance’u jest chyba to, że nie mam urlopu. Poza weekendami i świętami, muszę być dostępna dla klientów od poniedziałku do piątku, bo nie ma mnie kto zastąpić. Ostatni prawdziwy urlop, kiedy nie musiałam być podłączona do internetu, miałam dwa lata temu. Wciąż do granic cierpliwości i wytrzymałości doprowadzają mnie problemy z Wi-Fi lub jego brak. Ale to też nauka zarządzania kryzysowego, niepanikowania w takiej sytuacji, szukania na trzeźwo rozwiązań, zachowywania wewnętrznego spokoju oraz poczucia, że mam kontrolę nad sytuacją. To wielka szkoła cierpliwości.

Zarządzanie kryzysowe przez telefon z supa

Czego jeszcze nauczyło Cię życie w drodze?

Wsłuchiwania się w siebie. Nauczyłam się wiele o swoich emocjach, o swoich granicach wytrzymałości, o swoich reakcjach na różne sytuacje stresowe. Zaczęłam dbać o siebie, zwracać uwagę na swoją psychikę. Teraz lepiej funkcjonuję w relacji sama ze sobą. Lepiej się sama ze sobą czuję. Mimo że właśnie zaczynam półroczną podróż przez Azję, pierwszą zupełnie solo, wiem, że sobie poradzę. Jestem w najszczęśliwszym miejscu, w jakim mogłam się znaleźć.

Podróż Katarzyny Zygnerskiej przez Azję oraz jej codzienność w pracy cyfrowej nomadki można śledzić na jej Instagramie.

Więcej z tej kategorii