Praca zdalna w podróży rowerem i motocyklem. Wywiad z Zofią Radzikowską

Powered by

Wyprawa przez cztery kontynenty i praca zdalna – czy da się to połączyć? Rozmawiamy z Zofią Radzikowską, która ostatnie lata spędziła w podróży rowerem przez Amerykę Łacińską i motocyklem przez Azję.

Czym się zajmujesz zawodowo i ile godzin pracujesz tygodniowo?

Jestem analitykiem danych online w niemieckiej firmie. Piszę skrypty, które śledzą aktywność użytkowników na stronach internetowych, a potem zbieram te dane i tworzę dashboardy dla marketerów, by mogli lepiej zrozumieć, jak zachowują się użytkownicy na ich stronach. Pracuję trzy dni w tygodniu po osiem godzin, z czego cztery muszę być online w czasie pokrywającymi się z godzinami pracy w Europie, żeby można było umówić ze mną spotkanie.

Czy trudne było przekonanie pracodawcy, byś mogła pracować zdalnie z podróży? Kiedy zaczynałaś swoją wyprawę, w 2017 roku, nie było to przecież tak popularne jak dzisiaj, kiedy wiele osób pracuje online.

Miałam wystarczające oszczędności na rok budżetowej podróży, więc nie miałam nic do stracenia. Pracowałam w Polsce, na pełen etat. Umówiłam rozmowę z szefem i powiedziałam mu po prostu: „Jadę do Ameryki Południowej, mogę kontynuować pracę, ale tylko zdalnie i tylko trzy dni w tygodniu. A jak nie, to odchodzę”. Zgodził się. Niedługo potem odezwali się do mnie rekruterzy z propozycją nowej pracy, w niemieckiej firmie. Od razu postawiłam te same warunki. Poleciałam na rozmowę rekrutacyjną na dwa tygodnie przed rozpoczęciem podróży. Podpisany kontrakt wysyłałam pracodawcy z już Belize, razem z pocztówką z żółwiem. Firmę odwiedziłam pierwszy raz po pół roku na jeden dzień, żeby poznać ludzi z teamu.

Na początku podróżowałaś rowerem. Które kraje odwiedziłaś w ten sposób i ile kilometrów przejechałaś?

Zaczęłam od Meksyku, Belize i Gwatemali. Z Gwatemali, już bez roweru, wyskoczyłam do Kostaryki i Nikaragui. Potem, już inną trasą, wróciłam z Gwatemali do Meksyku. Stamtąd poleciałam do Kolumbii i jeździłam rowerem po tym kraju. W Ameryce Łacińskiej spędziłam w sumie rok. Przejechałam kilka tysięcy kilometrów, ale nie pamiętam dokładnych statystyk. Czasem przez obowiązki pracowe musiałam też wsiąść w autobus z rowerem, bo nie byłabym w stanie dojechać na czas do miejsca z wystarczająco dobrym internetem. Na początku miałam ambicje, by pokonać całość trasy rowerem, ale potem stwierdziłam, że nie muszę nikomu nic udowadniać czy wpisać się w jakąś księgę rekordów. Robiłam to przecież tylko dla siebie.

Foto: Zofia Radzikowska Just a Journey 

Potem przesiadłaś się z roweru na motocykl – dlaczego?

Kiedy wcześniej jeździłam na wakacyjne wyprawy rowerowe, mój ekwipunek był bardzo lekki – poza ciuchami rowerowymi i namiotem, wystarczał jeden zestaw ciuchów na ciepłą pogodę, drugi na zimną. Teraz potrzebowałam więcej ubrań, sprzęt w góry, komputer…. Dopóki jechałam po płaskim, było w miarę lekko, ale płasko najczęściej oznacza nudno. W górach waga roweru dawała mi mocno w kość. W takim terenie miałam mały zasięg kilometrowy i często cztery dni nie pozwalały często na dojechanie do miejsca z internetem. Poznałam wtedy motocyklistę, który dziennie pokonywał kilkaset kilometrów, a po przyjeździe do hostelu nie był tak padnięty jak ja. Naszła mnie refleksja, że zazdroszczę mu tej wygody. Oczywiście, podróż jest tym fajniejsza, im wolniej podróżujesz i im mniej cię oddziela od otoczenia. Motocykl jednak pod tym względem jest wciąż lepszy niż samochód. Ma ducha przygody i wyzwania. Tyle że ja nigdy wcześniej nie jeździłam, nawet skuterem.

I co zrobiłaś?

Wróciłam do Polski, zrobiłam prawo jazdy kategorii A, kupiłam motocykl i cały sprzęt. Wzięłam kilka lekcji offroadu i na torze, a potem pojechałam na dwa miesiące do Hiszpanii, gdzie przeprowadził się mój trener jazdy offroad. Mimo, że dalej daleko mi było do doświadczonych motocyklistów, stwierdziłam, że reszty nauczę się po drodze. Ruszyłam w podróż do Azji, która zajęła mi prawie dwa lata. 

Jak wyglądała twoja trasa?

W północnej Europie panowała zima, więc z Hiszpanii wzięłam prom do Włoch, a stamtąd do Albanii. Przez Macedonię i Bułgarię skierowałam się do Turcji, skąd odbiłam na chwilę do Gruzji. Potem jechałam przez Iran, Pakistan, Indie, Myanmar, Tajlandię i Kambodżę. W tym ostatnim kraju zastał mnie wybuch pandemii. Krążyły plotki o zamknięciu granic, a Kambodża nie była – że tak powiem – moim pierwszym wyborem na spędzenie światowego kryzysu zdrowotnego. W pośpiechu wróciłam więc do Tajlandii. A tak właściwie wróciliśmy, bo od jakiegoś czasu podróżowałam z chłopakiem poznanym w Iranie. On podróżował vanem, ja motocyklem, nie jeździliśmy razem, ale podróżowaliśmy do tych samych miejsc. W Tajlandii, na wyspie Ko Chang, wynajęliśmy chatkę na praktycznie pustej plaży. Spędziliśmy tam jeden z najlepszych lockdownów, jakie można było sobie wyobrazić.

Foto: Zofia Radzikowska Just a Journey 

A gdzie jesteś teraz?

W Hiszpanii, już od półtora roku. Wróciłam do Europy, gdy ta zaczęła się otwierać, w lipcu 2020 roku. Najpierw mieszkałam w małej społeczności w Andaluzji, potem przeprowadziłam się do miasteczka nieopodal zdominowanego przez hipisów i kulturę alternatywną. Cały czas pracuję dla tej samej firmy.

Jaki sprzęt do pracy woziłaś ze sobą?

Zwykle wystarczał tylko laptop i słuchawki. Sprawa skomplikowała się w północnym Pakistanie – przewróciłam motycykl tak niefortunnie, że pękł mi ekran komputera. Jedynym dostępnym rozwiązaniem było kupno monitora z wejściem HDMI. I tak jeździłam przez miesiąc z tym dużym ekranem. Dopiero z Indii poleciałam po nowy komputer do Europy – bałam się, że przy wysyłce sprzętu mógłby on utknąć na cle, o czym słyszałam od wielu znajomych podróżników. Ale z tym monitorem miałam też i inne przygody. W północnym Pakistanie są częste przerwy w dostawie prądu, nie ma go we wsiach nawet przez pół dnia. Nie mogłam wtedy pracować, bo co z tego, że miałam super baterię w laptopie, skoro monitor musiał być stale podłączony do prądu? Nauczona tym doświadczeniem zdecydowałam się na komputer z ładowaniem na USB-C i od razu kupiłam sobie do niego powerbanki. Kilka razy się przydały.

Mówisz o brakach w dostawie prądu – a jak było w podróży z internetem? Jakich prędkości potrzebujesz do pracy?

Dobry transfer potrzebny jest mi głównie na calle z udostępnianiem ekranu. Od początku pandemii coraz więcej osób pracuje zdalnie i mam wrażenie, że ludzie uświadomili sobie, że użycie kamerki zmienia jakość komunikacji – przez co wymagania dotyczące transferu wzrosły. Wcześniej, gdy nie używaliśmy kamerek, wystarczało mi 2 Mbps downloadu i 1 Mbps uploadu. Teraz potrzebuję optymalnie 7/5 Mbps, ale czasem daję radę na słabszym. Chyba że prowadzę szkolenia – wtedy szukam jak najlepszego łącza. Na szczęście współpracownicy, a nawet klienci są wyrozumiali, bo wiedzą, jak żyję. Ale paradoksalnie, czasem zdarzały się sytuacje, że ja w małej wsi na końcu świata miałam lepszy internet niż koledzy w Niemczech. I to im, a nie mnie, zrywało połączenie. 

Polegałaś na sygnale komórkowym czy raczej na Wi-Fi?

I na jednym, i na drugim. Oczywiście zawsze kupowałam lokalne karty SIM, opłacają się, nawet jeśli jest się w jakimś kraju przez tydzień. Nabycie jej to jedna z pierwszych rzeczy, jakie robię po wjeździe do kraju. Miałam ze sobą też międzynarodową kartę World SIM, której użyłam kilka razy w sytuacjach awaryjnych, kiedy po wjeździe do nowego kraju stara karta nie działała, a z zakupem nowej miałam problemy. Co ciekawe, często okazywało się, że sygnał 4G był lepszy od Wi-Fi. Tak było szczególnie w Azji, gdzie dużo pracowałam na internecie mobilnym. Z każdym rokiem będzie on coraz lepszy.

Gdzie zatrzymywałaś się na czas pracy? Jak pod tym kątem szukałaś miejsc noclegowych?

W Ameryce Łacińskiej dużo korzystałam z hosteli, a na trasie z azjatyckiej z hoteli, bo hosteli nie ma tam aż tak dużo. Kiedy poznałam Romana, który miał vana z baterią słoneczną, często pracowaliśmy pod zadaszeniem sprzed samochodu. Wybór miejsca do pracy jest jednym z trudniejszych zadań w podróży, bo musisz dowiedzieć się, czy jest internet tam, gdzie cię jeszcze nie było. Staram się filtrować recenzje na Bookingu czy w innych serwisach po słowie „internet” albo „Wi-Fi” oraz raczej unikać dużych hosteli, gdzie sieć może być przeciążona. Na miejscu, przed zameldowaniem, zawsze idę do mojego nowego pokoju z aplikacją Speed Test i sprawdzam prędkość internetu w tym miejscu. 

Foto: Zofia Radzikowska Just a Journey 

Jaki kraj w twojej podróży był najlepszy, a jaki najgorszy do pracy zdalnej?

Najgorsze były północny Pakistan i północne Indie z ciągłymi problemami z elektrycznością i internetem. Już lepiej było w Iranie, tyle że tam trzeba było przez cały czas korzystać z VPN-u. Najlepszymi krajami były dla mnie Kolumbia i Tajlandia – było tam dużo miejsc z WiFi oraz szybki internet mobilny z bardzo dobrym zasięgiem. Meksyk trochę mnie rozczarował – spodziewałam się dobrego internetu, ale często mi go tam zrywało.

Z którym przesunięciem czasowym wolałaś pracować – w Azji czy w Amerykach?

Dużo więcej mogłam skorzystać w strefach czasowych Ameryki Łacińskiej. Zaczynałam pracę wprawdzie o piątej albo szóstej rano, ale kończyłam już o trzynastej i miałam jeszcze pół dnia, żeby coś zrobić. W Azji musiałam być dostępna w pracy dopiero po południu, więc poranki miałam bardzo leniwe, przez co marnotrawiłam dużo czasu. Poza tym, przez to, że moi współpracownicy pisali do mnie podczas swoich godzin pracy, które u mnie wypadały na wieczór, często siedziałam do późna. Przez to Azję wspominam o wiele bardziej pracowicie.

Jakie masz rady dla osób, które chciałyby zostać cyfrowymi nomadami?

Dzisiaj na pewno jest z tym łatwiej, ale kiedyś największym wyzwaniem było poproszenie pracodawcy o możliwość pracy zdalnej z podróży. Dobrze umówić się na pierwszy miesiąc próbny i dawać sobie na bieżąco feedback, żeby przekonać się, czy kooperacja w takich warunkach się sprawdza. Polecam też mieć jak najbardziej elastyczny kontrakt – ja bardzo sobie cenię to, że rozliczam się z pracodawcą za konkretną liczbę godzin. W podróży zawsze coś potrafi się zmienić, wtedy po prostu wystawiam fakturę za krótszy czas pracy. Jeśli chcesz czegoś więcej niż tylko być w ciepłym kraju i mieć wolne weekendy w ładnym miejscu, to nie polecam pracować przez pięć dni w tygodniu. Układ, jaki ja mam, czyli trzy dni pracy, przy aktywnej podróży wydaje mi się być idealny.

Relacje oraz zdjęcia z podróży Zosi można zobaczyć na jej stronie na Facebooku Just a Journey albo na jej Instagramie.

Foto: Zofia Radzikowska Just a Journey 
Więcej z tej kategorii