„Nowy w mieście? Pracujesz zdalnie? Jesteś pieprzoną plagą, a lokalsi cię nienawidzą. Wyjedź" – takie plakaty pojawiły się na murach w mieście Meksyk. Na cyfrowych nomadów narzeka się coraz głośniej w różnych miejscach na świecie. Dlaczego?
Pandemia koronawirusa sprawiła, że praca zdalna z niszowego trybu życia przeszła do mainstreamu. Cyfrowi nomadzi pracują często z tańszych miejsc niż ich kraj pochodzenia, co w czasie szalejącej inflacji jest dla nich bardzo korzystnym rozwiązaniem. Ale jak to wpływa na miejscowych? Mogłoby się wydawać, że to sytuacja win-win: zagraniczni pracownicy mieszkają taniej, a wydając na miejscu pieniądze zarobione za granicą są pozytywnym zastrzykiem dla lokalnej gospodarki.
Napływ cyfrowych nomadów często pobudza przedsiębiorczość na obszarach, które wcześniej ledwo wiązały koniec z końcem. Senne miejscowości „poza utartym szlakiem”, które „odkrywają” szukający spokoju obcokrajowcy, odnotowują szybki wzrost zysków: lokalne rodziny wynajmują im pokoje, powstają restauracje, kawiarnie i inne elementy infrastruktury skierowane do cyfrowych nomadów. Na co więc narzekają lokalsi? Czy cyfrowi nomadzi są katalizatorami wzrostu czy zagrożeniem dla mieszkańców?
Gringo ukradł mi dom
„W naszych domach mieszkają teraz cyfrowi nomadzi” – głosi ulotka na jednym z protestów. Na ulice wychodzą mieszkańcy miasta Meksyk, Oaxaki, Lizbony, protestuje się na Bali, na Maderze czy Wyspach Kanaryjskich. Wszędzie głównie z jednego powodu – cen nieruchomości. Cyfrowi nomadzi korzystają z globalnych nierówności strukturalnych i geoarbitrażu – pochodzą z krajów o wyższych dochodach i nieumyślnie podnoszą ceny mieszkań w krajach, do których przyjeżdżają. To, co dla nich wciąż jest tanie w porównaniu do cen w miejscu pochodzenia, dla miejscowych jest już kosztem nie do przełknięcia. Lokalsów przestaje być stać na mieszkanie w swoich miastach, dzielnicach, domach.
Dane z platformy Idealista pokazują, że od października 2021 r. ceny nieruchomości na Maderze wzrosły o 17,4% w porównaniu z rokiem poprzednim. Statystyki samorządów lokalnych pokazują, że cyfrowi nomadzi wydają na wyspie średnio 1800 euro miesięcznie, podczas gdy miejscowi zarabiają średnio 800 euro. Kolejny największy wzrost cen w Portugalii miał miejsce w okolicach Lizbony i wyniósł 10,1%. W ciągu ostatnich kilku lat liczba eksmisji w tym mieście podwoiła się. – Przeciętnego Portugalczyka nie stać już na mieszkanie w centrum Lizbony. W ciągu kilku lat czynsze wzrosły pięciokrotnie. Nawet podstawowe rzeczy, takie jak zakupy spożywcze, wymagają dłuższych niż kiedyś wyjazdów poza centrum Lizbony – powiedział „Los Angeles Times” Luis Mendes, geograf z Uniwersytetu w Lizbonie.
Starbucks zamiast rodzinnej torterii
Windowane przez napływ cyfrowych nomadów czynsze dotyczą nie tylko mieszkań, ale i lokali usługowych. Rodzina Ortizów z miasta Meksyk prowadziła lokal w kolonii Roma od 54 lat. Ojciec rodziny zaczął od piekarni, jego córki przekształciły ją w restauracyjkę specjalizującą się w tanich kanapkach, zwanych tutaj „tortas”. Przetrwali trzęsienia ziemi, kryzysy ekonomiczne – nie podejrzewali, że kres ich torterii przyniosą właśnie cyfrowi nomadzi. – Nagle z siostrami zauważyłyśmy, że naszymi sąsiadami jest coraz więcej obcokrajowców. Coraz częściej zamiast hiszpańskiego słyszałyśmy angielski. Ceny stały się wyższe – mówi Sandra Ortiz. Także najemca ich lokalu uległ temu trendowi i zaczął podwyższać rodzinie czynsz. Siostry po nieudanej walce prawnej zostały eksmitowane.
Lokalny krajobraz zmieniają nie tylko wysokie czynsze, ale i gusta cyfrowych nomadów. Dawna taqueria, szewc czy tanie jadłodajnie zastępowane są studiami jogi, przestrzeniami coworkingowymi oraz eleganckimi kawiarniami serwującymi latte z mlekiem owsianym i tosty z awokado. Tradycyjną estetykę zastępuje przyjazny obcokrajowcom, instagramowy design. Cudzoziemcy oddzielają się od miejscowych, budując drogie wille, restauracje i sklepy, na które miejscowi nie mogą sobie pozwolić.
Cyfrowy neokolonializm
Niedawne badania terenowe przeprowadzone przez Shauna Busuttila na Bali w Indonezji wykazały, że interakcje między cyfrowymi nomadami a lokalsami miały głównie charakter transakcyjny. Zagraniczni pracownicy zdalni najczęściej spotykali się z miejscowymi w kawiarniach czy restauracjach zamawiając u nich kawę czy jedzenie, rzadkością były interakcje towarzyskie. Wspólne wyjście do jednej z takich kawiarni byłoby zresztą dla miejscowych niemożliwe finansowo. Kawa w modnej kawiarni na Bali kosztuje w przeliczeniu 10 złotych, podczas gdy miejscowi zarabiają często tylko 20 złotych dziennie. Powstają dwa równoległe światy: obcokrajowców z laptopami i obsługujących ich miejscowych.
Są miejsca tylko dla obcokrajowców oraz miejsca tylko dla lokalsów. Ta segregacja wynika nie tyle z powodu jawnej polityki dyskryminacyjnej, ale dyskryminacji w białych rękawiczkach, tej ekonomicznej. Ale – jak zauważają niektórzy – gdy przyjrzeć się, jak wyglądają osoby, które siedzą w jednych i drugich miejscach można mieć flashbacki z kolonialnej przeszłości: w pierwszych z nich siedzą osoby białe, pochodzące z zamożniejszych krajów, w tych drugich obsługujący ich miejscowi, często o ciemniejszym odcieniu skóry. Dlatego cyfrowy nomadyzm niektórzy nazywają nawet neokolonializmem albo imperializmem 2.0.
Dla ciebie Disneyland, dla mnie dom
Styl życia cyfrowych nomadów może prowadzić do zmian społecznych i kulturowych w społecznościach, które zamieszkują. Napływ gości zagranicznych może zmienić lokalną kulturę i dynamikę językową, potencjalnie prowadząc do utraty tożsamości kulturowej mieszkańców. Ponadto przejściowy charakter pobytu cyfrowych nomadów może nadwyrężać lokalne zasoby i infrastrukturę, ponieważ nie są one zaprojektowane z myślą o stale zmieniającej się populacji.
– Przez lata widziałem niezliczone rzesze ludzi, które traktowały odwiedzane miejsce jak park rozrywki. Zachowują się tak, jakby lokalne prawa i zwyczaje, nie mówiąc już o zwykłej przyzwoitości, nie miały zastosowania. Puerto Escondido to nie Disneyland. Bali to nie Burning Man – mówi zajmujący się tematyką cyfrowego nomadyzmu dziennikarz Nick Hilden – Osoby mieszkające w tych lokalizacjach nie są pracownikami ani obsługą wydarzeń. To normalni ludzie, żyjący własnym życiem, pracujący i mający rodziny – dodaje. To on jest autorem terminu „syndrom Tulum”, który ma oznaczać miejsce, które w wyniku napływu obcokrajowców zostaje pogrążone w wiecznej imprezie, a miejscowa ludność próbuje zasnąć co wieczór przy dźwiękach basu i pijackich hałasów.
W popularnym serwisie Nomad List kierunki do pracy zdalnej można segregować poprzez filtr „atrakcyjne kobiety” i „atrakcyjni mężczyźni”, co – jak sugerują niektórzy – tym bardziej uprzedmiatawia miejscowych. – Jako gość możesz w dowolnym momencie w dane miejsce przyjechać i w dowolnym momencie z niego wyjechać, ale miejscowa społeczność w tym miejscu pozostanie. To bardziej ich dom niż twoja przygoda – mówi Nick Hilden i zaznacza, że cyfrowy nomadyzm ukształtował nową grupę społeczną: czasowych mieszkańców bez praktycznie żadnych powinności czy obowiązków dla danego miejsca.
Dać coś w zamian
– Kiedy jesteś cyfrowym nomadą, łatwo jest egzystować w bańce ekspatów i odseparować się od lokalnych mieszkańców. Ludzie mówią: „Jestem cyfrowym nomadą, więc już w pewnym sensie daję coś od siebie lokalnej społeczności będąc tutaj i jedząc w lokalnych restauracjach” – mówi Paula Thake, przewodniczka na Maderze. Zaznacza, że gdyby spojrzeć na to głębiej, to tak naprawdę cyfrowi nomadzi mają więcej praw, a mniej obowiązków niż miejscowi. Wielu z nich pracuje na wizach turystycznych, nie płaci podatków w miejscu, w którym czasowo mieszka. Korzysta z infrastruktury i innych udogodnień, a się do nich nie dokłada.
By zapełnić tę lukę i dać coś w zamian lokalnym mieszkańcom, powstała społeczność Nomads Giving Back, w której działa Paula. To globalna organizacja pomagająca nomadom wnosić wkład w społeczności lokalne poprzez programy wolontariatu czy organizowane dla miejscowych warsztaty kodowania, tworzenia stron internetowych czy marketingu online. Inną inicjatywą integrującą nomadów z miejscowymi jest wspierany przez Unię Europejską Nomadland, który stara się kierować pracowników zdalnych w wyludniające się obszary wiejskie. – Cała Europa mówi o migracji ze wsi, ale nikt tak naprawdę nie skupia się na tym, jak przyciągnąć nowych ludzi – mówi Drejc Kokošar, jeden z twórców projektu. Wierzy, że współpraca cyfrowych nomadów z miejscowymi przyniesie pozytywne skutki, a może nawet uratuje niektóre wsie przed zniknięciem z mapy.
W mieście Meksyk grupa emigrantów i lokalnych mieszkańców założyła z kolei The Good Guest Collective. – To normalne, że przyjeżdżasz do nowego kraju i nie znasz lokalnych norm, najważniejszych dla zamieszkujących go społeczności. Naszym celem jest pomoc w informowaniu gości o tych normach, aby znali sposoby okazywania szacunku podczas wizyty w mieście – mówią jej członkowie. Wierzą, że cyfrowy nomada może być lepszym gościem niż typowy turysta. Chętniej korzysta z lokalnych usług takich jak pralnie i fryzjerzy oraz wspiera firmy wykraczające poza zwykły turystyczny rytm. Członkowie kolektywu są też fanami slowmadismu.
Kto jest winny?
Kto jest winny? Kto tak naprawdę podnosi ceny? Gringos z laptopami czy sami właściciele mieszkań? A może jeszcze ktoś inny? – pyta aktywistka i prawniczka zajmująca się rynkiem najmu, Carla Escoffié – Prawdziwym problemem nie jest fakt, że przybywają ludzie z zewnątrz, ale brak przepisów dotyczących najmu, bezkarność najemców, brak umów oraz uprzywilejowanie grup o wyższej sile nabywczej – pisze w serwisie X. Zaznacza, że coraz większa liczba krajów promuje zachęty podatkowe i oferuje wizy dla nomadów cyfrowych. Tego typu polityka rządu przedkłada interesy globalnej klasy średniej nad własnych obywateli, stwarzając lokalnym właścicielom możliwości pobierania wyższych czynszów.
– Oczywiście, indywidualna odpowiedzialność jest ważna i powinniśmy być świadomi własnego uprzywilejowania, myśleć o tym, jaki wpływ ma nasza obecność w naszym miejscu. Nie możemy jednak wymazywać faktu, że problem nie wynika tylko z naszych osobistych decyzji. W dużej części winna jest polityka publiczna: urbanistyczna oraz mieszkaniowa – dodaje Escoffié.
Socjolog miejski Max Holleran stawia z kolei inne pytanie: na ile przeprowadzki cyfrowych nomadów do tańszych miejsc są wyborem, a na ile koniecznością? Dwupokojowe mieszkanie w San Francisco, gdzie sprowadza się wielu pracowników Doliny Krzemowej, kosztuje już około czterech tysięcy dolarów. Wraz z postępującą gentryfikacją dawnych mieszkańców USA czy Europy Zachodniej przestaje być stać na mieszkanie w rodzinnych miastach. – Niektórzy ludzie tak naprawdę stają się cyfrowymi nomadami ze względu na ceny mieszkań w swoich krajach. I co jest niezwykle ironicznie: ich pojawienie się w nowym, tańszym miejscu powoduje dokładnie ten sam problem, przed którym uciekli – zauważa.